W czwartek, 3 września, 2015 r., o godz. 18.00 w ramach Górskiego Czwartku Literackiego zapraszamy na promocję książki zdobywczyni Korony Ziemi Anny Lichoty pt. „ No i na co Ci te góry?”. Książka traktuje nie tylko o tym, jak Korona Ziemi dała jej autorce szkołę życia, ale przede wszystkim to opowieść o wyzwalającej mocy gór. O ocieraniu się o niebezpieczeństwo i przełamywaniu własnych barier. O tym, jak realizować swoje marzenia i rozkoszować się smakiem życia. Wydarzenie organizowane w ramach 11. Spotkań z Filmem Górskim w Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem.
Autorka wyjechała z Polski do Londynu w 1996 roku z jedną torbą. Od tego czasu była w 67 krajach, pracowała na wyższych szczeblach zarządzania, zdobyła Koronę Ziemi, wsparła budowę Szkoły Pokoju w Nepalu, zarządzała organizacjami charytatywnymi i napisała książkę. Obecnie jest coachem i mówcą inspiracyjnym, przygotowuje się do Maratonu Piasków – najtrudniejszego biegu na świecie.
„Gdyby nie góry, moje odczuwanie życia nie miałoby takiej głębi i barw, nie byłabym wolna, aby tworzyć, kochać i iść na całość. W książce znajdziecie historię mojej przemiany” – Autorka
Recenzja:
Tą książkę czyta się jednym tchem!
Ania Lichota wyjechała ze Szczecina w ’96 roku z jedną torbą autobusem na studia do Londynu. Zaciskając ręce na szansie jaką dało jej życie odwiedziła 67 krajów, pracowała w 17 na wysokich szczeblach zarządzania; dobyła Koronę Ziemi z Mt. Everestem, dwa inne 8000czniki; ukończyła Maraton Piasków (256 km przez Saharę); napisała książkę, działa charytatywnie i buduje szkoły w Nepalu. Obecnie jest coachem i inspiracyjnym mówcą.
„No i na co Ci te góry” to książka o wspinaczce w kontekście ludzkim - dylematów przygotowań, finansowania, powrotów, szczegółów ekspedycji, fizjologii ciała, umysłu i emocji; łączenia pasji z praca zawodowa, rozmów z bliskimi wspierającymi i zabraniającymi wypraw. Ania opisuje swoje przygody z niebywała dosłownością – czytelnik fizycznie odczuwa zimno, ciężar plecaka, głód i zmęczenie, przepaście i twardość skały.
Książka jest przede wszystkim jednak podrożą w głąb siebie. Autorka zmaga się w górach z fundamentalnymi pytaniami życia i radzenia sobie z oporem materii w samo-rozwoju i samo-realizacji.
Od czytelnika:
„… książka trzymała mnie w napięciu i czasami przerażała, pomimo tego, że część z tych historii znałam, jednak nie z takimi szczegółami… Pomimo tego, że wiedziałam jak się przygody w górach skończyły, za każdym razem trzymałam kciuki, żeby się udało. Zazdroszczę autorce wytrwałości, determinacji, siły, która nie wiadomo skąd płynie.
Ta książka, to przy okazji, niezła lekcja tego jak można żyć, jak wiele zależy od każdego z nas, i co zrobimy ze swoim życiem, żeby na koniec dnia powiedzieć, nie żałuję żadnej chwili i dałam/dałem z siebie wszystko by wypełnić każdy dzień całym sobą. Dziękuję za tą lekcję!!!”
Fragment książki:
„Prowadzi mnie intuicja, która, w przeciwieństwie do ciała, funkcjonuje bez zarzutu. Zero wahania, zero myślenia. Dokładnie wiem, co robić, jak się zabezpieczyć, jak stawiać kroki, aby się nie zaplątać we własne spodnie, jak się zsuwać po zboczu, by złapać kolejną poręczówkę poniżej skobla, jak wyminąć wspinaczy, którzy z pomocą innych schodzą wolniej niż ja. Bez cienia lęku patrzę w ziejącą pode mną otchłań, która, w razie nieopatrznego ruchu, może mnie pochłonąć w oka mgnieniu. Nie czuję strachu. Stan umysłu, w którym się znajduję, otwiera możliwości, o jakich nie miałam pojęcia. Eksperymentuję z rękawicami, karabinkiem, liną i ciałem, którego każdej komórce bezgranicznie ufam. Czerpię energię z otoczenia. Oddycham wiatrem i chmurami. I nieustannie schodzę krok za krokiem. Bez wytchnienia. Nie zatrzymam się, póki nie dotrę do obozu.
W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że się uśmiecham. Na ułamek sekundy się zatrzymuję. Jestem zupełnie sama. Widzę na zmianę to obóz, to pędzące wokół mnie chmury. Czuję się spełniona. Sam na sam z naturą. Nagle przestaję być istotą żyjącą w oderwaniu od otaczającego świata. Staję się śniegiem, mrozem, powietrzem i skałą. Jestem drobną cząsteczką wszechświata. Zrzucam ciężar własnego ja. Jestem wolna. Uświadamiam sobie, że to dzięki górom, dzięki przyrodzie, moje postrzeganie świata osiągnęło zupełnie inny wymiar. Z każdym zdobytym szczytem moje doświadczanie życia się zmieniało. Ten nowy rodzaj percepcji sprawił, że zawsze potrafię znaleźć siły do nowych wyzwań oraz przyjąć pełną odpowiedzialność za swoje myśli, słowa i czyny. Nauczyłam się nie zgrywać bohaterki. Każdy dzień witam z pokorą, otwarta na przyjęcie tego, co życie ma mi do zaoferowania.”
***
„Połowa drugiego tygodnia programu treningowego. Ciągle jestem zmęczona, śpię więcej niż kiedykolwiek i nie mogę sobie znaleźć wygodnej pozycji. Przyjęty plan to więcej niż jestem w stanie teraz znieść, ale wiem, że moje ciało, acz niechętnie, dostosuje się do jego wymagań. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Dzwonią do mnie z ośrodka zdrowia w sprawie ponownego badania poziomu żelaza. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy wyniki znacznie się pogorszyły – spadły z piętnastu mikrogramów do dziewięciu. A przecież żelazo jest dla mnie ważne, bez niego nie będę mogła funkcjonować, trenować i żyć. Znów nie wiem, co robić. Mój lekarz nalega, abym zmieniła dietę i ponownie zaczęła jeść mięso. Jak do tego wrócić po tylu latach wegetarianizmu?
Kupuję kawałek mięsa. Surowa krwista wołowina leży na kuchennym blacie, a ja szukam w Internecie przepisów. Przyrządziłam ten kawałek i siadam do stołu. Wpatruję się w mięso na talerzu, a ono patrzy na mnie. Spróbuję zjeść połowę, bo moje wnętrzności nie są przyzwyczajone do trawienia białka w skoncentrowanej postaci. Jutro zjem resztę. W nocy pokarm, od którego odwykłam kładzie mi się kamieniem na żołądku. Muszę wprowadzać mięso do swojej diety stopniowo. Dostaję też receptę na 200 miligramów żelaza w tabletkach. Mam je przyjmować codziennie (dzienna norma to czternaście miligramów). Kupuję dwa preparaty: zasadowy i w postaci siarczanu. Nie mam pojęcia, który będę lepiej przyswajać. Następne badanie krwi wyznaczono na 1 czerwca. Bardzo się denerwuję.”
***
„Przyjęcie „Na szczęście” udało się wyjątkowo dobrze – były balony, kwiaty, dużo polskiego jedzenia domowej roboty, tort w kształcie Everestu od Steve’a i mnóstwo gorzałki (nie dla mnie). Ktoś mówi, że moi znajomi z różnych sfer mojego życia tworzą bogatą i różnorodną mieszankę. Pożegnania i uściski są teraz zupełnie inne niż kiedyś. Ja naprawdę żegnam się ze wszystkimi. Tak na wszelki wypadek. Chcę, żeby się nie poddawali, nawet jeśli nie wrócę. Życie jest takie zabawne. O czwartej sprzątamy, ale tylko co nieco, gdyż czworo moich gości zaległo na resztę nocy na podłodze w salonie.
Zawożę mamę na międzynarodowy dworzec autobusowy Victoria. Nie chce latać, mówiąc, że „to zbyt niebezpieczne”. Przez dłuższą chwilę kołyszemy się w mocnym uścisku. Nie chce mnie puścić. Wreszcie odrywam jej drobne ramiona od swojego muskularnego ciała. W jej pełnych łez oczach widzę strach. Delikatnie wycieram jej policzki, ściskam rękę i mówię:
– Bądź dzielna.”
„W poniedziałek wielkanocny w kinie IMAX oglądamy w 3D Alicję w Krainie Czarów. Co za wspaniałe wprowadzenie do świata cudów, w którym się zanurzę na całe sześćdziesiąt dni. To film o mnie, lekko szalonej. Ciągle rozmawiam ze zwierzętami i kwiatami, gładzę liście i przytulam się do drzew. Opuszczenie cywilizowanego świata, bankowości inwestycyjnej i wszechobecnego pośpiechu jest jak wpadnięcie do króliczej nory. Dziś wszystko jest po raz ostatni. Ostatnie przebudzenie we własnym łóżku, ostatnie przytulanie, ostatnia marokańska herbata, ostatnie kino, ostatnia sałatka, ostatni prawdziwy prysznic, ostatni zapach Londynu, ostatni pocałunek, ostatnia rozmowa z mamą i ostatnia kawa latte.
Steve prosi, żebym zapakowała jedenaście kopert. Osiem ponumerowanych mam otwierać co tydzień. Są też dwie na moje urodziny, które przypadają w maju. Na jednej widnieje napis: „Na naprawdę ciężkie chwile”. Wkładam je do plastikowej torby z zatrzaskiem, nie wiedząc jeszcze, jak ważną rolę odegrają na Evereście.
Pożegnanie na lotnisku jest tym razem o wiele trudniejsze. Na pewno dlatego, że zostawiam Steve’a, najlepszego przyjaciela, który przez miniony kwartał wspierał mnie w czasie wszystkich treningów, spędził ze mną ostatnie dni i – jestem tego pewna – pojechałby ze mną, gdyby mógł. Nawet próbował, ale za późno się poznaliśmy. Mama proponuje załatwić mu wyjazd last minute, ale niestety w przypadku Mount Everestu to tak nie działa. Kochana mama. Z drugiej strony, to dobrze czuć się z kimś tak mocno związanym. Myśl o powitalnym uścisku po powrocie trzyma mnie przy życiu. Mam nadzieję, że wzajemnie.
Po raz siódmy od czasu moich zmagań z Koroną Świata, na pokład samolotu wchodzę sama. No, może nie do końca. Są ze mną cztery panie, moje dobre przyjaciółki – nasza grupa trekkingowa. Każda z pań ma ponad pięćdziesiątkę na karku i wybrały się na tę wyprawę życia tylko dlatego, że ja idę. To bardzo zabawne i zarazem bardzo miłe z ich strony. Będą mi towarzyszyć do bazy. Obdzielam je swoim nadbagażem, unikając dodatkowych opłat. Tę część wyprawy Steve nazywa moim „wieczorem panieńskim”. Jeszcze nie wiem, czy mówi to na serio. Towarzystwo grupy trekkingowej całkowicie odwraca moją uwagę od tego, co w czasie tej wyprawy nastąpi powyżej obozu bazowego. A niech to! Zabawa jest przednia!”.